Henryk Worcell – Ludzie ze Skrzynki
Skrzynka, to wieś zapadła, wrzynająca się wąską doliną w głąb zalesionych gór. Ciągnie się na przestrzeni pięciu kilometrów, ostatnie domy gubią się w lesie. Od końca wsi do granicy czeskiej – siedem kilometrów, do Lądka-Zdroju osiem. Dokładnie w kierunku północno – zachodnim Kłodzko oddalone jest w linii prostej o dziesięć kilometrów. Dokładnie w kierunku południowo-zachodnim, Bystrzyca jest oddalona również o dziesięć kilometrów. Na południu, w Górach Śnieżnych widnieje łysy czub Śnieżnika (1425 m), przepołowiony granicą czesko-polską.
Znaki czasów zamierzchłych
Szperając w kronikach kościelnych nie wiele mogliśmy się dowiedzieć o przeszłości Skrzynki; inne okoliczne miejscowości mają więcej do opowiedzenia.
W „Schlesiens Kirchorte” Neulinga znajduje się wzmianka o budowie kościoła w r. 1354 we wsi zwanej wówczas Heynezindorf.
Rok 1360: kapłan Mikołaj zostaje przedstawiony ówczesnemu właścicielowi Heynezindorfu, Hesche’owi von Beringer.
Rok 1375: Właścicielem wsi zostaje Fritsch Hendil. W wykazie dziesięciu z roku 1384 – wzmianka o istnieniu kościoła.
W kronice dziekanatu kłodzkiego Natiusa wzmianka z roku 1500 o istnieniu w Heyzendorfie kościoła pod wezwaniem św. Bartłomieja.
Rok 1625: Czech, Franciszek Radczyn, utracił sołtystwo Heynzendorfu za udział w powstaniu czeskim.
Jak zaznaczyłem okoliczne miejscowości mają ciekawszą dla nas przeszłość. Z łatwością odkrywamy dawne polskie i czeskie nazwy, które Niemcy przekręcili na swój sposób: Wilcza (Wiltsch), Swiecko (Schwenz), Drążków (Droschkau), Bardo (Wartha), Biała (Biele).
W najdalej na południe wysuniętym zakątku powiatu bystrzyckiego, Jan Bartosowski zakupuje w roku 1493 zamek i miasteczko Międzylesie, z przyległymi wsiami, które wówczas miały nazwy polskie: Nowa Wieś, Jaworek, Hejnał, Szklenarzwice, Bobiczów.
W pobliskiej Jaskowej herb Krakowa widnieje na płycie grobowej Zuzanny Najdek, dawnej właścicielki wsi.
A w Kłodzku, w Bystrzycy, w Lądku, na chrzcielnicach, na wieżach kościelnych, na płytach grobowych, na mostach, na herbach Podiebradów – wszędzie orły, orły piastowskie, polskie, które jakimś cudem ocalały, by teraz radować nasze oczy i przypominać nam, że my tu przyszli na ziemie swoje.
Od Ptakowic po Skrzynkę
Wieś nasza w roku 1944 nazywała się Heyzendorf. W roku 1945 – Ptakowice. W roku 1946 – Henryków. W roku 1947 – Skrzynka. Nie wiemy jeszcze, jaką nazwę przyniesie rok bieżący. Los rzucił mnie tu w gorących dniach lipca 1945 roku. Przybyłem z niewielka grupą Polaków. Nie licząc kilku Polaków-autochtonów, zastaliśmy we wsi dwoje rodaków: jakąś wystraszoną kobietę, wczoraj przybyłą osadniczkę, która bardzo ucieszyła się na nasz widok, oraz sołtysa, który nas przywitał z otwartymi ramionami. Wtenczas bowiem cieszył go każdy przybysz. który chciał się tu osiedlić. Później niemal co dnia napływali nowi osadnicy, nieraz całymi grupami wędrowali po wsi, ten i ów decydował się objąć na własność wolne jeszcze gospodarstwo, reszta, zniechęcona do górzystego terenu i kamienistej gleby, odpływała w inne kamienistej gleby, odpływała w inne okolice. Kiedy w sąsiednich Trzebieszowicach i innych miejscowościach położonych blisko toru kolejowego wszystkie gospodarstwa były już zajęte, u nas liche domki w górnej wsi ciągle jeszcze czekały na nowych mieszkańców. Latem 1946 roku, po wysiedleniu Niemców, mieliśmy we wsi około 350 Polaków. I rzecz znamienna: ten stan liczebny do dziś dnia prawie, że nie uległ zmianie.
Przybyło wprawdzie 40 noworodków, ale około 30 ludzi odeszło, a na jesieni br. zapowiada się nowa fala odpływu. Dwie są przyczyny tego zjawiska: wśród ludzi, którzy napłynęli do naszej wsi (podobnie, jak i do innych) było wielu nie mających nic wspólnego z rolnictwem. Zetknąwszy się z ciężką pracą na roli zniechęci się szybko, wyszabrowali co się dało i odeszli, by szukać łatwiejszego życia. Druga przyczyna, to istotna niemożność utrzymania się na lichych gospodarstwach w górnej części wsi. Ludziom, którzy tam pracują, wywożąc obornik ręcznym wózkiem na strome upłazy, powinno się dopłacać, a nie ściągać z nich podatków. A w każdym razie dać im te ziemię i cały inwentarz darmo, nie żądać zapłaty. Ktoś może zapyta: „dlaczego Niemcy mogli tam wyżyć?” Bo wymiar podatkowy był dla nich obliczany indywidualnie – płacili grosze. Bo byli wspomagani przez synów-żołnierzy przysyłających łup z różnych krajów Europy. Bo grunta oraz inwentarz żywy i martwy był ich własnością, dziedziczyli go lub dokupywali w miarę możności, a nie spłacali go w ciągu krótkiego czasu państwu. Bo wreszcie okres szabru, który trwał od wiosny 1945 r. do lata 1946 roku zubożył te gospodarstwa i zaszkodził osadnikom, którzy teraz siedzą w ogołoconych domach i borykają się z trudnościami materialnymi.
Ze wszystkich stron
Ludność. Jaka ona jest, jak ją scharakteryzować? Byłoby to łatwe w każdej miejscowości Polski centralnej, gdzie żywioł ludzki jest jednolity, ma swoje cechy różniące go od ludności innych okolic. Tu każdy człowiek jest inny. Ten spod Rzeszowa, tamten spod Wilna, inny z poznańskiego, jeszcze inny ze Skalnego Podhala. Nawet ci zza Buga, których mamy tu stu kilkudziesięciu, różnią się miedzy sobą. Jedno tylko można stwierdzić: stanowczo są ludzie uczciwsi i sympatyczniejsi od mieszkańców województw centralnych. Jeżeli ktoś w Skrzynce pędził samogon, uprawiał szantaż, szabrował, kradł, pisał fałszywe donosy, to prawie zawsze był to „centralak”. Nie tu miejsca wnikać w przyczyny tego zjawiska (demoralizujący wpływ okupacji niemieckiej na mieszkańców G. G., bardziej patriarchalny tryb życia ludzi ze wschodnich kresów, ich wyspiarska solidarność wobec groźnego morza… banderowców itd.) – stwierdzam tylko fakty. Może warto nadmienić, że pewna przymieszka ukraińskiej krwi zabużan – zwłaszcza u kobiet — daje się wykryć w ujemnych cechach psychicznych tych ludzi: skrytej mściwości oraz okrucieństwie wobec zwierząt.
Jak wielkie kontrasty spotykamy tutejszej ludności, niech świadczy następujące zestawienie: z jednej strony rodzeństwo W., które swym poziomem umysłowym i moralnym, pracowitością i energią przewyższa każdego Niemca, jaki był kiedykolwiek w Heynzendorfie. Emerytowany i schorzały etnolog, profesor W. i jego dzielna żona, która niewiadomo jakim cudem daje sobie radę z gospodarstwem na samym końcu wsi. Pani S., dawna obywatelka ziemska, która teraz prowadzi 20-hektarowe gospodarstwo i sama wykonuje wszelkie roboty w oborze. Nauczycielka G., która pragnąc scalić niesforny, różnorodny element uczniowski, musiała stosować odrębne, przez siebie wykoncypowane metody wychowawcze. A z drugiej strony: rodzina N.. której członkowie uprawiają średniowieczne czary, noszą pod pachą kurze łapki, „szeptają” krowom do ucha, stosują zaklęcia i zupełnie pogańskie gusła. Rodzina C., która w walce z sąsiadami zdolna jest zachwaszczać im pola, podeptać nocą ogródek warzywny, rzucać kamienie w zboże, a oszczerstwa na ludzi, fałszywie oskarżać o relacjonizm i krzywoprzysięgać – istne nasienie rodem z piekła. Idiotyczni T., nie wiedzący w jaki sposób zakręcą się kurek przy wodociągu, nie umiejący czytać ani pisać, wzbraniający się wszelkimi siłami przed pójściem na wieczorowe kursy dla analfabetów.
Kontrasty, kontrasty! Z jednej strony rozmowy o wpływie literatury na życie gospodarcze wsi, dociekanie istoty demokratyzmu, analizowanie „Ostatniego etapu”, próby zdefiniowania sartryzmu, fachowe rozprawy etnologiczne u profesora W. – z drugiej: analfabetyzm, zabobon, zbrodniczość. Kontrasty możliwe tylko w skupiskach ludzkich na Ziemiach Odzyskanych. Czytelnictwo u nas: rodzeństwo W. korzysta z biblioteki w Kłodzku i kupuje dorywczo wiele pism. Profesor W. prenumeruje pisma fachowe i poświęcone Ziemiom Zachodnim, nauczycielka P. „Tygodnik Powszechny”, „Odrę”, jeden dziennik, niżej podpisany – kilka tygodników. Poza tym cztery rodziny (w tym trzy inteligenckie prenumeruje „Rolnika Polskiego”, którego egzemplarz kosztuje 5 zł, czyli miesięcznie 60 zł. Tymczasem sama spółdzielnia sprzedaje wódki za 30.000 zł miesięcznie. Wliczając w to sprzedaż nielegalną i płcie poza Skrzynką, można tę sumę podnieść o 50 procent, co razem wynosi rocznie ponad pól miliona złotych. Zupełnie ten sam rachunek można przeprowadzić w sąsiednich wsiach. Ale pal sześć owe pół miliona – można je traktować jako dobrowolną daninę narodową wpłacaną do kasy państwowej. Gorsza sprawa z tym, że państwo kwitując odbiór 500.000 zł we Skrzynki, traci w tejże Skrzynce cały milion. To fakt, że po każdej niedzielnej pijatyce, po każdym weselu, czy zabawie tanecznej, nie widać w poniedziałek mężczyzn w polu. Do południa śpią, resztę dnia chorują, we wtorek osłabieni, pozbawieni woli, leniwie wychodzą w pole i leniwie pracują. Pod tym względem zabużanie dotrzymują kroku tym z Polski centralnej. Półtora dnia w tygodniu stracone! Dlatego niewytępione chwasty obniżają plon o 20-30 procent, dlatego kamienie w polu, zła uprawa roli, brak czasu na gromadzenie nawozu itd. itd. A szkody moralne? I tych nie da obliczyć.
Czy jest przeciw temu złu jaki skuteczny sposób walki? Zdaje się że wszelkie zakładania towarzystw trzeźwości, odczyty, gorące apele w czasopismach. nawet gromy padające z ambon, niewiele tu pomogą. Jeżeli wywrą zbawczy skutek, to tylko na ludzi, którzy jeszcze nie są we władzy alkoholu. Alkoholikom, pijakom trzeba wódkę odebrać. I to jest możliwe do wykonania. W ubiegłym roku na wiosnę były w naszej wsi trzy tajne gorzelnie. Dzięki energicznej akcji władz powiatowych i zmianie funkcjonariuszy M.O., gorzelnie zostały zlikwidowane i od tego czasu samogonu we wsi nie ma. I nie widać go w całym powiecie. Gdyby teraz zamiast pięćdziesięciu litrów wódki spółdzielnia otrzymywała tylko dziesięć, pijaństwo by ustało, a przynajmniej zmniejszyło by się znacznie. Bo gdyby we wsi brakło wódki, na pewno by się obywatelom X., Y., nie chciało jechać po nią aż do Kłodzka czy Bystrzycy.
Zawiści i sympatie
Często słyszę i czytam o zawiści dzielnicowej wśród osadników na Ziemiach Odzyskanych. W naszej okolicy zawiści te już zanikają. Natomiast ujawnia się zawiść i nienawiść „klasowa”. Śmieszne może mówić o jakiejś klasowości w obrębie jednej gromady, a jednak istnieje ona, właśnie tu, na Ziemiach Odzyskanych. I rzecz charakterystyczna: nie czuje jej w stosunku do rodzeństwa W. do mnie lub do pani S., nędzarz z górnej części wsi, lecz zamożny nasz sąsiad. Ten, który ma o jedną krowę mniej i ten, który nie czyta gazet ani książek. Gdyby W. był obszarnikiem, a pani S. urzędniczką, gdyby pracowali mniej niż teraz, a zarabiali znacznie więcej, sąsiedzi ich, rolnicy, okazywaliby im szczery szacunek. Skoro jednak ci dwoje jako inteligenci stali się rolnikami i w dodatku prowadzą gospodarstwa lepiej niż ktokolwiek inny we wsi, stali się dla sąsiadów groźnymi współzawodnikami, znaleźli się w kręgu ich zawiści. „Jesteś inteligentem, to nie szukaj chleba na wsi, idź do miasta”. Nic tu nie pomaga tłumaczenie, że tak ob. W., jak i ja, pochodzimy ze wsi, że jesteśmy rolnikami, że prowadząc gospodarstwa rolne nikomu chleba nie odbieramy, bo tutaj ziemia czeka na osadników. Nie pomaga szczere, przyjacielskie zbliżanie się do tych ludzi, ani „splendid isolation” – rzucają nam kamienie w zboże, tratują jarzyny w ogrodach, przecinają druty na pastwisku. Gdyby nie strach przed śledztwem i ewentualną karą, chętnie by nam podpalili domy i dosłownie wykurzyli nas stąd.
Takiej nienawiści nie czuli w stosunku do Niemców. Może dlatego, że ci mieli stąd odejść. Podejrzewam, że podczas wysiedlania ich, więcej się tu polało łez polskich niż niemieckich. Dlatego wszelkie alarmy o „zarażenie nienawiścią do Niemców”, wydają mi się co najmniej niepotrzebne, jeżeli nie szkodliwe.
Smutniejsze jest, że nasi ludzie siebie na wzajem zatruwają nienawiścią i, że niejeden z nich z rozkoszą utopiłby sąsiada, a na jego miejsce sprowadził Niemca. Tak było niegdyś wśród naszych wielmożów i to samo się dziele teraz wśród naszego ludu. Nie sposób opisać wszelkich konfliktów, kłótni, klątw, zatargów, jakie zachodzą między dwoma lub kilku rodzinami żyjącymi wspólnie na większych gospodarstwach. Są to zjawiska tak powszechne, tak nagminne, że o wyjątkach mówi się jak o czymś cudownym, nienaturalnym. Jest to nasza wada narodowa, plaga gnębiąca nas od wieków. Podejrzewam, że istotną jej przyczyną, a raczej jej podłożem jest nasz gruby „materializm”. O ile Polak od święta zdobywa się na gesty wspaniałe na gościnność niebywałą na szczodrość niezmierną, o tyle na codzień gotów jest duszą diabłu zaprzedać za marne grosze. Jest chciwy i dlatego boli go, że jego bliźni ma trochę więcej i za to bliźniego nienawidzi. Jest dobry, gdy jest skończonym nędzarzem, staje się dobry, gdy traci wszystko, aż do ostatniej koszuli.
Autor o sobie
Poczuwam się do przyjemnego obowiązku powiedzenia kilku zdań o sobie samym, bo może kogoś zaciekawi osobliwe położenie, w jakim się znajduję. Jestem rolnikiem, który własnymi rękami uprawia ziemię i równocześnie inteligentem, który kończy pisać powieść o życiu osadników rolnych na Dolnym Śląsku. Prowadzę gospodarstwo 10-hektarowe, nastawione na hodowlę bydła. Chociaż do dwunastego roku życia wychowywałem się na wsi, nie miałem w rękach ani kosy, ani pługa. Jeżeli stosunkowo łatwo nauczyłem się tu posługiwać tymi narzędziami, to chyba dlatego. że miałem już w tym kierunku uzdolnienia wrodzone, dziedziczne. Na pewno urodzony inteligent, mieszczanin, miałby z tym więcej kłopotu. Rzecz jasna, że fizyczną silą i sprawnością nigdy nie dorównam moim sąsiadom-rolnikom, natomiast zawsze ich przewyższę wiedzą teoretyczną. Mnie bowiem prędzej niż im rzuci się w oczy fachowy artykuł w czasopiśmie, prędzej i chętniej go przeczytam, łatwiej zapamiętam i potrzebną wiadomość zastosuję w praktyce. Byłoby dziwne, gdyby rezultaty tego postępowania okazały się ujemne..
Trudniejszą sprawą jest dla mnie pogodzenie ciężkiej pracy fizycznej z literacką. Nie wiem, jak sobie z tym dają radę inni pisarze znajdujący się w podobnym położeniu. „Zaklęte rewiry” pisałem przeważnie nocą, nieraz po całodziennej pracy zarobkowej, byłem jednak wtenczas młodszy o czternaście lat, a sama praca kelnera, nie tak ciężka i męcząca, jak koszenie łąki lub orka. Teraz po całodziennej robocie w polu, nie jestem zdolny do napisania porządnego listu. W końcu listopada, mając pomocników, którzy mogli mnie już zastąpić w pracach gospodarskich, zabrałem się do pisania „Odwetu”. Przez dwa tygodnie przekreślałem zaczęte stronice, wydzierałem zapisane kartki, ogarniała mnie rozpacz na myśl. że nie ruszę z tą powieścią. W styczniu nad jednym rozdziałem pracowałem dwa tygodnie, a w końcu marca ostatni rozdział napisałem w ciągu jednego dnia. Spieszyłem się, bo już był czas na wiosenne roboty w polu. Ale oto nowy kłopot: umysł pracował sprawnie – ciało odmawiało posłuszeństwa. Po kilku godzinach pracy przy młóceniu koniczyny czułem się, jak gdybym ręce i nogi miał poprzetrącane, grzbiet obity drewnianą pałką, następnego dnia z wielkim trudem dźwignąłem się z łóżka.
Tu sposobność do zastanowienia się nad znanym i wielokrotnie roztrząsanym zagadnieniem: czy pisarz powinien, prócz swej pracy literackiej, poświęcać się innym, zarobkowym zajęciom? Uzgodniono już, że jeżeli chodzi o młodych, początkujących pisarzy, to tym potrzeba jak najwięcej doświadczeń życiowych, dotykania rzeczy własną ręką. W odniesieniu do pisarzy starszych problemat ten trzeba traktować chyba indywidualnie. Pisarz twórczy, czerpiący materiał do swoich dziel nie tylko z autopsji, zdolny co dwa, trzy lata wydać książkę – powinien tylko pisać. I tym raczej należą się stypendia czy doraźne zapomogi. Natomiast pisarz wykorzystujący tylko materiał własnych przeżyć, odtwórczy niejako, przeżywający długie okresy niepłodności – ten niech sobie urządza życie na wzór ludzi awanturniczych, choćby nie miał w sobie nic awanturniczości. Niech się przerzuca z jednego środowiska w drugie, niech zmienia pracę, niech przeżywa z ludźmi konflikty, byle się nie zasiedział przy jednym biurku.
Zdaję sobie sprawę, że należę do tego drugiego rodzaju pisarzy. Dawniej bardzo się czułem z tego powodu przygnębiony. Teraz już nie. Czyż mam się smucić, że los nie obdarzył mnie talentem Kraszewskiego? Dał mi co innego: inny trud, inne szczęście – po prostu: inne życie.
Henryk Worcell
„Nowiny Literackie”, nr 30/1948, s. 3
Henryk Worcell, właśc. Tadeusz Kurtyka, urodził się 1 sierpnia 1909 roku w Krzyżu – obecnie dzielnica Tarnowa – w chłopskiej rodzinie Wojciecha Kurtyki i Marii z Jarmułów. W wieku 16 lat uciekł z domu i zamieszkał w Krakowie. Pracował w luksusowym Grand Hotelu przy ulicy Sławkowskiej, jako pomywacz, bufetowy, a później, po zdaniu egzaminu zawodowego jako kelner. Doświadczenia z pracy opisał w największej swojej powieści, czyli “Zaklętych rewirach”, wydanych w 1936 r. Po wojnie, wraz z żoną Antoniną, przeniósł się jako osadnik na Ziemie Odzyskane i zamieszkał na dziesięciohektarowym gospodarstwie w miejscowości Skrzynka na Ziemi Kłodzkiej. Powrócił też w tym czasie do pisania. W swoich opowieściach bezkompromisowo opisywał ludzi i stosunki panujące na wsi zaraz po wojnie. Popadł w konflikt z miejscową ludnością w wyniku czego w czasie jednej z bójek stracił oko. Ostatecznie przeprowadził się do Wrocławia, gdzie utrzymywał się ze skromnych dochodów, jakie przynosiła mu twórczość literacka. Tam też zmarł 1 czerwca 1982 roku.
4 thoughts on “Henryk Worcell – Ludzie ze Skrzynki”
Z dumą znam jedną z obecnych mieszkanek właśnie tego domu. Fantastyczny tekst.
Dziekujemy za artykul i ta historie pana Worcela na Ziemi Klodzkiej
Chetnie wiecej tego informacji o ludziach ziemi klodzkiej i historii tych ziem. Super
Dziękujemy za informacje na tematmieszkańców kotliny kłodzkiej.