Zbyszko Bednorz – Decyzja. Rzecz o człowieku odzyskanym (część 1)
Dzisiaj Piotr Żmuda wolałby nie wracać do domu. A jednak trzeba tę sprawę raz przeciąć. Chwila rozstrzygnięcia męczącego od dawna problemu zbliżała się z nieubłaganą koniecznością. Żmuda idzie wolno, ale wie, tym wolnym, ociężałym krokiem dojdzie do kresu dotychczasowego życia. Gerda już niemal zupełnie spakowana. Niech jedzie. A dziecko? No, to się jeszcze zobaczy. Dosyć. On sam zdecydowany jest zostać, choćby miały się powtórzyć wszystkie dotychczasowe sceny na raz. Cóż, u diaska, przeszkadza jej zostać? Mogliby przecież żyć spokojnie tak jak dotąd, i on i jego żona otrzymaliby obywatelstwo, dziecko chodziłoby do polskiej szkoły. Sekretarz Zarządu Miejskiego w Lądku-Zdroju, pan Skowronek, z którym się Żmuda zżył i, można powiedzieć nawet, zaprzyjaźnił, sprawę postawił jasno Żmudowie mogą w Lądku pozostać bez obawy. Nie będzie się ich traktować jako Niemców. Także dyrektor Niećko zapewnił Żmudę o zatrzymaniu go na dotychczasowej posadzie w charakter kierownika technicznego Państwowego Domu Zdrojowego w Lądku. Dyrektor w ogóle słyszeć nie chciał o niczym.
— Panie Żmuda czyś pan oszalał, wysiedlanie dotyczy tylko mieszkańców niemieckich, a pan nie jesteś Niemcem. Kto tak się nazywa jak pan i kto tyle wykazał poświęcenia i ofiarności, kto tyle bezinteresownej pracy włożył w zabezpieczenie tych obiektów dla Polski ———
Dla dyrektora Niećki Żmuda stanowił okaz typowego autochtona. Tyle się o tych autochtonach naczytał w prasie, a nawet bodaj przeglądnął na ten temat jakąś broszurę: że autochtoni przez sześć wieków rozłąki z Macierzą z utęsknieniem czekali na powrót do Ojczyzny że trzeba ich rozumieć; traktować z sercem, jak matka traktuje dawno, nie widzianych synów…
Przed jakimiś dziesięciu dniami napomknął mu Żmuda o tym, że to nie jest takie proste to „zostać”, zwłaszcza kiedy rodzinę ciągnie do Niemiec —no i —
Po owym „no i” pragnąłby by żmuda coś powiedzieć, — ale… po pierwsze nie bardzo wiedział co, a po drugie — dyrektor Niećko przerwał mu. Natychmiast sentencją o niewątpliwym szczęściu, jakiego musi doznawać autochton powrócony na Ojczyzny łono. Ostatecznie — powiedział dylemat: zostać czy wyjechać, nie powinien szarpać tak wypróbowanego w polskości człowieka jakim jest Żmuda…
A jednak dylemat był
— Zwłaszcza, że rodzinę ciągnie do Niemiec, no i …
To trzeba powiedzieć — Żmuda właściwie nie był Polakiem. Nie czuł się nim, nie uświadamiał sobie niczego takiego jak narodowość. Łatwo nie łatwo, jednak przypominał sobie mowę polską na tyle, żeby się nią w prymitywny, gwarowy sposób posługiwać. Polacy, którzy napłynęli do Lądka, uważali go za swojego, a tym, bardziej darzyli go ufnością, kiedy rozniosło się jego bezprzykładne, zdecydowane stanowisko wobec wszelkich prób rozkradzenia, czy zdewastowania podlegającego jego pieczy kompleksów Domu Zdrojowego.
Niejednokrotnie przykładano mu rewolwer do piersi. Z narażeniem życia obronił przed samowolnym wywiezieniem milionowej wartości urządzenia ambulatorium, obronił drogocenny inwentarz zakładu „zanderowskiego”, z elektrycznymi urządzeniami dla mechanoterapii, a także wspaniałe urządzenia inhalatorium. Ba, przedtem zrobił jeszcze coś więcej. Po opuszczeniu uzdrowiska przez wojsk niemieckie zauważył Żmuda ku swemu przerażeniu, że w kotłowni i w piwnicach głównego gmachu zdrojowego, a także pod kominem dużego pieca miejscowej elektrowni założono miny. O minerce miał niejakie pojęcie. Przy napiętej do ostateczności uwadze udało mu się wszystkie miny usunąć. Dyrektor Niećko, któremu bez żadnej intencji Żmuda o tym opowiedział zakwalifikował tę prostą i naturalną rzecz bardzo wysoko. I mimo próby wyjaśnienia postępku ze strony „bohatera” —tym przecież pozwalał sobie mierzyć dyrektor Niećko jego narodową dojrzałość.
Tymczasem prawda była inna. Żmuda zdążył się już zestarzeć, ale narodowość? – hm – narodowości de facto nie miał żadnej.
Nie miał zwyczaju myśleć o takich abstraktach jak narodowość. Dzisiaj potrącił o to zagadnienie pan Skowronek w czasie rozmowy na temat jutrzejszego wysiedlania. Mówili o tym, co zrobi jutro Gerda – czy rzeczywiście jak to zapowiadała od dawna, wyjedzie z córką, czy zostanie przy Piotrze. Oczywiście Piotr w ten jej wyjazd nie wierzył. Wierzył raczej, że nie zrobi tego. Ale się bał. Groźby i awantury Gerdy gruntowały się ostatnio w coraz większej namiętności. W trakcie rozmowy, nader przychylny Żmudzie pan Skowronek rzekł po pewnym namyśle zupełnie szczerze i otwarcie:
No, panie Piotrze, pańska żona jest Niemką. Mój Boże, nie możemy jej za to potępiać. Wie pan – narodowość bierze się z piersi matki razem z pokarmem.
Na świecie był maj. Popołudniowe słońce, które poprzez korony drzew na plantach wesoło śledziły sylwetkę pana Żmudy, odprowadziło go już pod sam dom. Teraz stoi Żmuda w cieniu dużego trzypiętrowego gmachu. Na drugim piętrze mieszka. Ale nie idzie do siebie. Okrąża dom od lewego skrzydła i poprzez czysto utrzymane podwórze, służące równocześnie jako park samochodowy, dostaje się do przybudówki, w której mieści się kotłownia. Od dawna miał zwyczaj obchodzić jeszcze po godzinach urzędowych wszystkie ważniejsze „punkty techniczne”, jak nazywał w gwarze domowej miejsca powierzone jego generalnej pieczy. Nigdy nie można polegać na majstrach i dozorcach. No, pewnie, obecnie punkty techniczne są nieczynne, jednak dobrze jest mimo to, tu i tam pozaglądać.
Obecnie zakład obejmują nowi ludzie, którzy twierdzą, że wkrótce na nowo wszystko ruszy pełną parą. Znajdą się lekarze, kuracjusze, czynne będą łaźnie, a w pogodne popołudnia czas urozmaicać będę kuracjuszom orkiestry umieszczone w ozdobnych muszlach parkowych…
Jak dotąd Żmuda patrzy na wszystkie poczynania nowych ludzi z dużym sceptycyzmem; niby się żywo krzątają, ale właściwie praca w żółwim tempie posuwa się naprzód. O, Żmuda widzi wiele. Tu coś zginie, tam coś zginie. Poznał już dobrze słowo, jakim Polacy określali pospolite złodziejstwo. Ginęły kryształy, obrusy, narzędzia. Gdyby nie pan Skowronek, Żmuda dawno by się zupełnie zamknął w świecie niemczyzny, w której żył dotąd, a z którą wiązano na tej ziemi pojęcie porządku i uczciwości. Aleć, z drugiej strony „byli te Poloki jakieś szczere i wesołe i takie serdeczne”. Przyjemnie z nimi pogwarzyć, wypić jednego. Obruszała się na to Gerda, cóż kiedy Żmudzie rozmowa z nimi przynosiła niekłamaną satysfakcję, znajdował w ich języku echo własnych lat dzieciństwa. Wiązały się słyszane wyrazy z jakimś dalekim światem, w którym już kiedyś żył. Nieraz zdawało mu się, że to już wszystko dzieje się w jego życiu po raz drugi.
Wszedłszy do kotłowni, usiadł na zwalonej pod ścianą wysuszonej borowinie. Panował tu specyficzny ostry zapach. Lubił to. W głowie przewalały się myśli. Był jak człowiek stojący nad wielką głębią. Był jak człowiek mający popełnić samobójstwo. Myślał: miałoby dojść do zerwania z żoną i dzieckiem? Boże, a co on to sam z sobą pocznie dalej? Rozbija rodziną i zerwie ślub, upodli się na starość, toć mu już idzie pięćdziesiątka… Z Gerdą żył lat blisko trzynaście. Nie wytrzyma chyba bez Käthen, kochane dziecko, w ósmej wiośnie życia grozi jej mama rozłąką z ojcem. Bo to Gerda właściwie spowodowałby to nieszczęście. Och nie, nie, to wszystko to całe ich dotychczasowe życie nie może się przecież zawalić. Czy prześladują go jakieś majaki? Toć ostatecznie żyli tak długo po bożemu, cicho i bez wstrząsów. Zostaną tu i będzie dobrze. Żmuda chce zostać w Lądku, chce tutaj bezwzględnie pozostać. Nawet nie wie dokładnie dlaczego. Wydaje mu się, że życie ma tylko tu jakiś sens; porwały go dziwne kręgi swojskości, której by nie umiał wyjaśnić. Niezdolny był należycie uchwycić wszystkich motywów swojej decyzji, które wszelako – był o tym święcie przekonany – niezupełnie wyczerpywały się w argumencie: zapewniona egzystencja materialna. Gerdzie tę wolę pozostania w Lądku tłumaczył po prostu jako przezorność:
– Nie wierzę, mówił, by ten stan rzeczy miał trwać długo. Więc po co się udawać na wysiedleńczą tułaczkę? Wrócą tu Niemcy z powrotem, zobaczysz.
Omijał prawdę, ponieważ na tyle się orientował w polityce by znać sens generalnej klęski niemieckiej. Z takiej klęski naród niemiecki – tak myślał – nieprędko będzie mógł się podnieść.
Nagle pytanie „co będzie jutro o tej porze” wwierciło się w mózg Żmudy i piekło bolesną konkretnością. Pozostawił je bez odpowiedzi. Nie wiadomo z jakiej przyczyny zaczął myśleć o domu rodzinnym. Może przez ten zapach borowiny, który budził wspomnienia traw nad rzeczką Korzec w Kobiórze? Tak, w maju to się biegało już nad rzeczkę. „Pódźcie chłopcy-dropcy się kąpać w Korzyńcu”. Naprawdę, był taki zwrot, „Pódźcie chłopcy-dropcy się kąpać w Korzyńcu”. Ucieszył się tym zdaniem, które niespodziewanie wskoczyło na taśmę przesuwających się rozmyślań.
Życie Piotra Żmudy nie było ani ciekawe, ani nudne. Takie sobie życie. Rodzice posiadali w Kobiórze, małej wsi, otoczonej lasami, w powiecie pszczyńskim, domek i kawał pola. Zachowywali, jak cały lus w tych stronach, tradycje polskie, a nawet, rzec by można, staropolskie. Naturalnie, ojciec pracujący w miejscowym tartaku musiał znać i trochę niemczyzny, wszelako w domu nie usłyszałbyś nigdy tego obcego języka, z którym dorastający Pietrzyk nie mógł sobie poradzić w warsztatach kolejowych w Tychach, dokąd oddali go rodzice w kilka lat po ukończeniu kobiórskiej szkoły ludowej.
Pietrzyk miał siostrę o jakieś 6 lat młodszą od siebie. Ach ta Katarka! (Katarka wołali na nią w domu). Oby się była raczej nigdy nie rodziła! Pietrzyk, który już w domu rodzicielski niewiele interesował się siostrą – dzieliła ich zbyt wielka różnica wieku – później, kiedy został panem Piotrem, prawie że o jej istnieniu zapomniał. A panem Piotrem został właśnie we Wrocławiu. Brat Żmudzianej prowadził od lat na Schillerstrasse we Wrocławiu mały warsztat ślusarsko-mechaniczny, który z czasem rozrósł się tak dalece, że okazała się potrzeba przyjęcia kilku pomocników, nie stało nic na przeszkodzie, by się tam nie miał znaleźć młody kobiórzanin, tym bardziej, skoro zdradzał żywą chęć do psucia wszelkiego rodzaju mechanizmów, rowerów, zegarków, pomp oraz do zbierania śrub, kółek, łańcuszków i innego żelastwa. No więc po paru latach był już kimś, wyuczonym mechanikiem, a nawet zastępcą kierownika sklepu. Był przystojny, ubierał się porządnie, toteż zwróciła nań uwagę Fraulein Gerda Kranz, nie taka znowu młoda córka zamożniejszego kupca tekstyliów, zachodząca tu z dziwnie często psującym się rowerem. Odbyli kilka wycieczek, a nawet do modnego wówczas Zobtenbergu pojechali wspólnie rowerami. Ale flirt trwał niedługo, skończył się właściwie bez przyczyny. Znowu minęło kilka lat. Piotr dostał się na dosyć dobrą posadę w Domu Zdrojowym w Lądku. Dlaczego opuścił swego wuja na Schillerstrasse we Wrocławiu? Dużo by o tym mówić, dosyć na tym, że w Lądku los raz jeszcze kazał zetknąć się Żmudzie z panną Gerdą Kranz. Tym razem pociągnęło to za sobą ślub i wspólne życie. Żyli zgodnie, choć na oś miesięcy i lat ich małżeńskiego pożycia jakby się przecierał jakiś piasek antagonizmów. Gerda była osobą dostatecznie wykształconą, by odbijać na tle męża, który chociaż dochrapał się tuż przed wojną z Polską funkcji samodzielnego kierownika technicznego w największym Kurhausie w Lądku, przecież był w oczach Gerdy kimś kto został człowiekiem dopiero dzięki niej: zostać człowiekiem, znaczyło osiągnąć odpowiednią pozycję towarzyską. Käthen przyszła na świat późno. W tych latach, do czasu urodzenia dziecka, Gerda była wolniejsza, poświęcała się zatem poza robotą domową lekturze i życiu towarzyskiemu, które i potem umiała godzić z obowiązkami matki. Bywała na kawie u samej burmistrzowej. Najwięcej jednak przyjemności dawały jej urządzane przez nią samą podwieczorki, na które zapraszał najczęściej przemiłą żonę kierownika poczty Anetę Korn i Luizę Schmidt, właścicielkę willi-pensjonatu, można dodać, że z tą ostatnią zaprzyjaźniła się tak głęboko, że do dziś dnia utrzymuje z nią kontakt korespondencyjny. Luiza zrobiła zdaniem Gerdy, najlepiej: wyjechała do małej miejscowości w Bawarii jeszcze jesienią 1944 roku i tam już pozostała. Gerdę ceniły przyjaciółki za jej wypieki, w ich pojęciu, poziom kultury. Lubiła się popisywać wiadomościami o Goethem, przede wszystkim o ciekawostkach jego życia prywatnego. Ze względu na Käthen, pierwszą wielką miłością Goethego z jego lipskich studenckich czasów, nazwała tym imieniem swoją córeczkę. Wiedziała także gdzieś coś o innych miłościach autora „Iphigenii”, dosyć na tym, że imponowała jeszcze panią von Stein i Christianą Vulpius, a już najbardziej nudziła wiadomościami o pobycie Goethego w Lądku, gdzie nawet urządzono na jego cześć duże przyjęcie, boć przecież przybył tu pewnego lata w dniu swych urodzin. Ale ba, któż to w ogóle tu nie bywał w „naszym” Lądku – mawiała zwykle. Po zdobyciu Śląska sam Fryderyk Wieli swe zdrowie zawierzył tutejszym wodom („Käthen, powiedz kochanie, kiedy to urodził się Fryderyk Wielki? i – Käthen recytowała: „Fryderyk Wielki urodził się dwudziestego czwartego stycznia 1712 roku”), wiedziała też dokładnie na co leczyły się i jak były przyjmowane w Lądku inne wielkości np. Fryderyk Wilhelm III, car Aleksander, cesarz Wiluś itd., itd. To był jej świat. Ten świat uzupełniany kuchnią i kościołem – bowiem Gerda należała do osób pobożnych – był istotnie inny od tego, w którym tkwił jej mąż.
Piotr poza pracą, która właściwie absorbowała go cały boży dzień, w wolnych chwilach grał w karty, zajmował się ogródkiem, lubił słuchać radia, wychodził na piwo, w czas urlopu urządzał turystyczne wycieczki, w których jednak nie uczestniczyła Gerda. W tym małżeństwie czuł się, rzekłszy prawdę, dość osamotniony. Za Kobiórem nie tęsknił. Gdy zmarli rodzice, Katarka, wtedy już stara panna, sprzedała dom i pole, a sama osiadła w Pszczynie, gdzie pracowała jako magazynierka w tamtejszej mleczarni. Teraz wzajemny stosunek brata i siostry ograniczał się jedynie do wzajemnej znajomości adresów. Było tak do czasu, kiedy się zdarzył ów okropny wypadek; nastąpiło to krótko po jej nagłym i niespodziewanym przyjeździe do Lądka jesienią 1941 roku i równie nagłym wyjeździe…
Zbyszko Bednorz
Rysował Stanisław Rzepa
Tygodnik Powszechny, nr 46 (191), 14 listopada 1948
[Część 2]